Kitesurfing – gdzie się uczyć, jakich miejsc unikać?

Nauka na cudzych błędach

Kiedy już spotkasz innego kitesurfera albo kandydata na potencjalnego kitesurfera (bo właśnie taki osobnik zaczyna i bierze swoje pierwsze lekcje) w pięknych okolicznościach przyrody – na spocie po super sesyjce na wodzie, czy wieczorem przy drinku podziwiając zachód słońca na plaży, czy też w zdecydowanie mniej pięknych okolicznościach przyrody – taszcząc ogromnego quivera z sprzętem na lotnisku, po krótkim jak to mówią Anglicy „small talk” ZAWSZE pada to pytanie – „Jak długo już pływasz?!”

Pytanie wydawałoby się dziecinnie proste, ale jednak nie… Bo czy można powiedzieć, że jesteś już kitesurferem od 3 lat skoro, właśnie 3 lata temu byłeś na Sardynii, gdzie pierwszy raz w swoim życiu wykupiłeś 10 godzinny kurs i w ostatniej godzinie udało Ci się przepłynąć pierwsze 50 m. Po roku pojechałeś do Egiptu i tym razem było zdecydowanie lepiej, bo takich przepłynięć było już kilkanaście, a jedno to miało nawet ba! z 150 metrów. Oczywiście wciąż dzielnie maszerowałeś w górę wiatru po plaży, bo o płynięciu pod wiatr można było sobie tylko pomarzyć. Przez ostatni rok jakoś tak się złożyło, że nie było czasu na wyjazd, bo praca, wesele kuzynki no i trzeba było zainwestować w nowy samochód. A więc widzicie już, że odpowiedź na to pytanie przeważnie nie będzie zwięzła i prosta.

Człowiek najlepiej uczy się na swoich błędach, ale żeby zaoszczędzić Wam trochę czasu i kasy sugeruję pouczyć się trochę na cudzych błędach – w tym przypadku na moich 🙂

Około dwóch lat temu pojechałam na Dominikanę – wyjazd typowo turystyczny, trochę plażingu, zwiedzania i podobnych atrakcji. Któregoś dnia dotarłam do Cabarete na słynną kite beach – mekkę kitesurferów z całego świata – dziesiątki (a może setki!) kajtów robiły wrażenie. Skoki, niesamowite ewolucje wykonywane przez tamtejszych kajciarzy wyglądały świetnie i ….prosto (dopiero później dowiedziałam się, że w wodzie są najlepsi zawodnicy, a nawet sam mistrz świata!, ale wtedy już było za późno…). Postanowiłam zatem spróbować, na tamtym spocie szkółek jest sporo, wybrałam jedną z nich i wykupiłam kurs.

Całkowicie przez przypadek przydzielono mi polskiego! instruktora – „ale szczęście” pomyślałam, bo jak się dowiedziałam później jest tylko dwóch polskich instruktorów w Cabarete i jeden trafił się właśnie mi. Zawsze to jednak lepiej uczyć się w swoim ojczystym języku. No to zaczynamy – przez pierwsze dni przerobiliśmy teorię, sterowanie latawcem, body dragi (body drag – pływanie w wodzie z latawcem, ale bez deski na nogach) i wszystko szło świetnie – „zgodnie z planem” jak mówił instruktor. Ostatnie godziny przeznaczone były na pierwsze starty z wody i tu zaczęły się prawdziwe schody…

Okazało się, że same założenie deski na głębokiej i zafalowanej wodzie jest sporym wyzwaniem – gdy już udało mi się założyć deskę to kajt trzymany tylko jedną ręką spadał do wody i na odwrót, gdy kajta udało mi się utrzymać w powietrzu fala wyrywała mi deskę i wyrzucała w całkiem innym miejscu… W jednym i drugim przypadku oznaczało to dość długie przygotowanie do kolejnej próby startu – albo pływanie za deską po morzu albo co gorsze – ponowne startowanie kajta na plaży, bo gdy kajt spadał do wody, wpadała w niego fala i kajt przeciągał mnie pod wodą w stronę plaży z każdorazowym czyszczeniem zatok… Wtedy pomyślałam „a mogłam leżeć na plaży, smarować się olejkiem i sączyć drinka z parasolką”… Instruktor starał się pomagać, ale uwieszony z tyłu na moim trapezie miał ograniczone pole manewru, zresztą jego często też zmywała fala.

Wtedy nie miałam tej świadomości, ale teraz gdy mam już trochę doświadczenia moja rada numer jeden brzmi – nigdy nie wybieraj do nauki głębokich miejsc, a co jeszcze gorsze również zafalowanych! To jakby początkującego narciarza wysłać na czarną trasę – w końcu pewnie jakoś dostanie się na dół stoku, ale potłuczony, wystraszony i zniechęcony, a co najgorsze nie zrobi zbyt dużego postępu. Na głębokiej wodzie, gdy pójdzie coś nie tak (a na początku na pewno pójdzie coś nie tak i to wielokrotnie!), „ogarnianie się” do kolejnego startu może trwać nawet 10-20 minut, zatem w ciągu swojej godzinnej lekcji będziesz miał okazję wystartować zaledwie kilka razy.

Na płytkiej i płaskiej wodzie, gdy zgubisz deskę możesz zwyczajnie po nią podejść – zero filozofii, a gdy spadnie latawiec – dużo łatwiej jest go wystartować zapierając się nogami o dno. Twój instruktor też będzie bardziej pomocny, gdy będzie stał obok Ciebie, a nie dryfował obok Ciebie… Do tego fala nie wpadnie w Twój latawiec, więc masz pewność, że będziesz się uczył kitesurfingu, a nie nurkowania… Mając tak komfortowe warunki w ciągu godzinnej lekcji zaliczysz 20-30 prób startu, a nie kilka – więc sam sobie odpowiedz na pytanie w których warunkach Twój postęp w nauce będzie szybszy.

Tak czy owak udało mi się w końcu zaliczyć w Cabarete swój pierwszy prawidłowy start i co najważniejsze przepłynęłam przez całą długość kite beach! Wtedy poczułam jak wspaniałe jest to uczucie i że ten cały wysiłek był tego wart. Moja radość nie trwała jednak zbyt długo – kolejnego dnia czekała mnie samolot powrotny do domu. Minęło dokładnie pół roku gdy po raz kolejny miałam styczność z kitesurfingiem – przyjęłam zaproszenie kolegi, który pracował jako instruktor kitesurfingu w lokalnej szkółce na Majorce. Majorkę uwielbiam, to nie była moja pierwsza wizyta na tej wyspie, więc podekscytowana poleciałam do Puerto de Alcudia.

I tutaj czas na radę numer dwa – nie wybierajcie miejsc, gdzie wieje bardzo słabo lub bardzo mało. Mimo, że wyjazd zaliczam do udanych, bo pogoda była świetna, a wyspa ma wiele pięknych miejsc zarówno przyrodniczych, jak i starych, zabytkowych miasteczek, do tego poznałam dużo fajnych ludzi. Poznałam ich głównie stojąc w wodzie… Woda była płytka, fal nie było, ale nie było także…wiatru, który jak wiadomo jest niezbędny do tego sportu. Przy bardzo słabym wietrze bardzo trudno utrzymać kajta w powietrzu, a jeszcze trudniej wystartować go z wody, więc tak sobie stałam godzinami w wodzie z innymi uczącymi się i ciągnęliśmy za linki… Trwało to tak długo, że skóra na dłoniach zaczęła się przecierać, miejscami nawet do krwi. Poznaliśmy wiele technik jak można usprawnić ten proces, a to podbiegać, a to ciągnąć równocześnie za 2 linki wewnętrzne itd. i przede wszystkim poznaliśmy jak być niezwykle cierpliwym…

Tak, cierpliwość to jest główna rzecz jakiej nauczyłam się na na tym spocie kitesurfingowym. Polecam Wam Majorkę, bo jest super wyspą, ale na naukę kitesurfingu wybierzcie inne miejsce. Sprawdzajcie statystyki wiatrowe zanim wybierzecie miejsce i termin wyjazdu kitesurfingowego – możecie to zrobić np. na popularnym portalu windguru.cz (o tym jak czytać te tabelki może innym razem).

Po dwóch miesiącach wybrałam się wraz z moim kolegą, który był na takim samym etapie kitesurfingowej przygody jak ja (czyli chcący, ale jeszcze nie pływający) na weekend na Hel. Jak to nad naszym polskim przywitała nas typowo letnia pogoda czyli 8 stopni na plusie i deszcz. Fakt faktem wiało i to dobrze, ale jakoś to nie przekonało nas do wejścia do wody. Niedziela za to okazała się słoneczna, wietrzna i jak na nasze warunki ciepła (chyba z 19 stopni na plusie), była to nasza ostatnia szansa, więc z entuzjazmem ruszyliśmy na wodę – sami, bez instruktora, stwierdziliśmy, że sobie poradzimy.

Pierwszy raz doświadczyłam, że warunki mogą być tak proste – płytko, płasko, odpowiedni wiatr – od razu wstałam i popłynęłam i tak wiele razy, nawet udało mi się wykonać swój pierwszy zwrot i to wszystko w zaledwie 2 godziny! Od tego czasu nazywam naszą zatokę przedszkolem 🙂
I tutaj znów potwierdza się rada numer jeden dla uczących się: NIE dla głębokiej i pofalowanej wody, TAK dla płytkiej i płaskiej wody. Już po 2 tygodniach wylądowałam na kolejnym spocie – na greckiej wyspie Kos. Już wiedziałam, że jest głęboko i są fale, ale że znalazłam się tutaj trochę przez przypadek (kolega zaoferował darmowe noclegi, więc żal było nie skorzystać) to postanowiłam spróbować raz jeszcze i po raz kolejny zmierzyć się z siłami natury.

Fale były na tyle duże przy brzegu, że aby wejść do wody z deską trzeba było się z nimi dość dobrze zapoznać…czyli liczyć fale. Fale przeważnie przychodzą w jakiejś sekwencji np. fala duża – fala mała – fala duża i właśnie na taką małą falę trzeba było „zapolować” i szybko wejść do morza zanim jej duża koleżanka nas powali. Radziłam sobie zdecydowanie lepiej niż na Dominikanie, natomiast momentami mój koszmar powracał – pływanie w poszukiwaniu zgubionej deski było trudne – ciężko ją było dostrzec pomiędzy falami, a nie ułatwiał tego fakt, że słona woda zalewała mi oczy.

Kulminacyjnym momentem wyjazdu było wysłanie po moją osobę motorówki ratunkowej. Instruktorzy mówili „nie płyń za latarnię, bo tam zaczyna się wiatr off shore” (czyli wiatr od brzegu) i oczywiście posłuchałam ich rady, ale wtedy nie posiadałam jeszcze 100% umiejętności „płynę gdzie chcę”, ale niestety czasem płynęłam tam gdzie mnie wiatr i kite poniesie. No i popłynęłam, oczywiście za latarnię i pech chciał, że mój kite spadł do wody i przekręcił się w taki sposób, że nie sposób już go było uratować. Wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty – zaczęłam dryfować w stronę Turcji…

Bez kamizelki ratunkowej (jej brak to już moja głupota) starałam się utrzymać na powierzchni i czekałam na pomoc – w głowie kłębiły mi się różne myśli „Czy odpiąć się od latawca i wrócić wpław do brzegu czy lepiej zostać z nim, bo jest kolorowy i lepiej widoczny?”, „Czy ktoś w ogóle zauważył, że mam kłopoty i ma zamiar po mnie przypłynąć?”, „Jak się robi self rescue?” (było o tym na kursie, ale w tym momencie nie mogłam sobie nic przypomnieć…) i główna myśl „Nie panikuj!!!”. A paniki byłam bliska, bo co chwilę dostawałam falą i krztusiłam się wodą. To trwało 20 minut, ale dla mnie to była cała wieczność – wydawało mi się, że już tam co najmniej 2 godziny dryfuję…

Domyślacie się, że tego dnia już do morza nie weszłam, natomiast już kolejnego dałam się przekonać (chęć spróbowania kolejny raz jednak wygrała), za to z pełnym ekwipunkiem – ubrana w kask i kamizelkę ratunkową. Na tym wyjeździe pewnie zrobiłam postęp, bo każda godzina w wodzie czegoś nas uczy, jednakże dalej konsekwentnie będę się trzymać rady numer jeden – wiecie jakiej. Po kolejnym miesiącu nastała wiekopomna chwila – pojechałam z grupą znajomych na Sycylię i to zmieniło moje kitesurferowe życie. To właśnie na spocie w Lo Stagnone stałam się samodzielnym kitesurferem – w tej ogromnej, płytkiej, płaskiej zatoce nauczyłam się naprawdę pływać – nauczyłam się zwrotów i nauczyłam się pływać pod wiatr i w końcu płynęłam tam gdzie ja chcę! Wtedy też zaczęłam czerpać prawdziwą przyjemność z kitesurfingu, zrozumiałam że to może być niesamowita przyjemność.

Potem zaliczyłam cudowny spot na Kubie i już nie wyobrażałam sobie wyjazdu bez deski. Czarnogóra, Kreta, Egipt wszędzie taszczyłam ze sobą latawce, aż w końcu zainwestowałam w własny sprzęt. Ostatnio byłam na Sri Lance – zorganizowałam wyjazd kitesurfingowy, mimo że warunki do nauki są tam idealne można też znaleźć także miejsca z falami i wiecie co – te fale mi się spodobały! Tak, mi! Nie były to zbyt duże fale, ale jednak – można na nich się lekko wybić, podskoczyć lub objechać slalomem. Czyli jednak fale nie są takie złe, ale dawkowane w odpowiedniej kolejności i rozmiarze.

Instruktorzy mówią, że trzeba umieć pływać w każdych warunkach – zgadzam się z nimi w 100%, ale nie dajcie sobie wmówić, że pierwsze kroki w Wietnamie (duża fala!) to super pomysł, a Hel jest dla lamusów, zaczynajcie od łatwych miejsc, a później podnoście sobie poprzeczkę. Nie traćcie czasu i kasy na takie spoty, później tam pojedziecie jako wytrawni kitesurferzy i docenicie bardziej wymagające warunki, które wyniosą Was na jeszcze wyższy level.

Zostaw nam kontakt, oddzwonimy!